piątek, 16 grudnia 2016

Honsur, Mysuru


Wyruszyłem z Mangalore w kierunku Mysuru wcześnie rano. Trasa biegła przez góry i uważałem, że będzie idealna by przetestować Faziego po ostatnich naprawach i modyfikacjach. Wszystko działało wyśmienicie łącznie z samochodową ładowarką, którą podpiąłem bezpośrednio pod akumulator, tym razem przezornie ukrywając ją pod siedzeniem. Działało do czasu, gdy złapałem kolejną panę. Po wcześniejszych historiach byłem na to jednak już wyczulony i obeszło się bez jazdy na feldze i jej prostowania. Tu chwilkę się zatrzymam nad sposobem łatania opon bezdętkowych, a zdjęcia powinny pomóc wam zrozumieć tę banalnie prostą i szybka operację. Jeżeli nie posiadamy sami sprzętu do łatania zrobi to nam każdy „wulaknizator”, a rozsiani są po całych Indiach, wszędzie, dosłownie co kilometr. Cena usługi zależy od stopnia twojego „białasowo-turystycznego” wyglądu i miejsca zdarzenia lecz nie powinna znacząco przekroczyć 100 rupii. Działanie sprzętu jest banalnie proste. Za pomocą cieczy, która kiedyś pewnie była wodą, znajdowana i oznaczana jest dziura. Następnie spuszczane jest powietrze i czymś w rodzaju małego świdra powiększa się ją. Powiem wam mili moi, że gdy pierwszy raz zobaczyłem jak jakiś prawdziwek zamiast łatać czy kołkować mi oponę bez pardonu wbił w nią to ustrojstwo lekko się spociłem. Po zrobieniu z dziurki odpowiedniej wielkości japy wsadzamy w nią coś w rodzaju olbrzymiej igły z nawleczonym na nią kawałkiem pomarańczowej lepkiej gumy. Energicznym ruchem wyciągamy igłę tak by rzeczona guma częściowo pozostała w środku, a częściowo na zewnątrz. Następnie pompujemy oponę i voila. Dyndająca reszta gumy pod wpływem jazdy sama się zredukuje i jeszcze bardziej zwulkanizuje dziurę.  Jakiś czas i kilka dziur później w końcu postanowiłem zanabyć taki właśnie zestaw naprawczy. Uwierzycie, że od tego momentu nie przebiłem już ani razu opony?

Wracając do nie za bardzo fascynującej opowieści, tak naprawdę nie miałem tego dnia w planie dotrzeć do Mysuru. Mój host z CS, który tam już na mnie czekał, zapytał mnie czy nie zechcę najpierw odwiedzić jego kolegi także couchsurfera i posmakować bardziej wiejskiego życia w pobliskim Honsur. Opcja wydała mi się genialna i z chęcią na nią przystałem. Przekazałem jednak, że zjawie się tam dopiero wieczorem, gdyż po drodze musiałem nawiedzić kolonię tybetańska w Bylakuppe. Tajemnicą poliszynela jest, że zawsze podziwiałem ten fascynujący, pokojowo do innych nastawiony naród, któremu w brutalny sposób odebrano ziemię. Mało kto wie, że od tego momentu to właśnie Indie stały się w dużej mierze ich tymczasową ojczyzną. Większość z nich osiedliła się w himalajskiej części Indii, jak najbliżej swej ziemi. Odnaleźć tę społeczność można jednak także pośród innych górzystych terenów. Jednym z większych i ciekawszych ośrodków tego typu jest właśnie Bylakuppe położone w stanie Karnataka jakieś 80km od Mysuru. Tybetańczycy obok Nepalczyków są główną grupą krzewiącą buddyzm w Indiach dodając dużo kolorytu do i tak już bardzo zróżnicowanego społeczeństwa Indii. Pomimo iż tutejsze budynki klasztorno-świątynne są z oczywistych względów stosunkowo nowe mają naprawdę niesamowity klimat i tak zrobiły na mnie dość duże wrażenie, szczególnie, iż był to mój pierwszy kontakt na żywo z kulturą tybetańską. To właśnie spróbowałem też moich pierwszych momos i to z wołowiną. Były przepyszne.
Pod wieczór dotarłem do Honsur gdzie spotkałem się z moim gospodarzem. Nie znalazłem w tym małym brzydkim miasteczku oczekiwanego wiejskiego klimatu lecz mój fajny gospodarz i jego znajomi zarówno tej nocy jak i cały następny dzień starali się jak mogli pokazać mi swoją okolicę. Vivek bo tak właśnie ma na imię prowadzi fundację wspierającą edukację dzieci oraz ekologię w swoim regionie. Jeśli ktokolwiek z czytających powyższe wypociny miałby kiedykolwiek ochotę zamieszkać w Indiach za darmo wraz z wyżywieniem w zamian za nauczanie dzieci z terenów wiejskich angielskiego służę kontaktem. Fajnie, że pomimo iż wiedział, że jestem podróżnikiem i nie jest to oferta skierowana do mnie, pokazał mi wiele zaprzyjaźnionych szkół. Niektóre dzieciaki natomiast, szczególnie z tych bardziej zapyziałych dziur, mogły zobaczyć na żywo swojego pierwszego białasa.
Tym oto sposobem mój czas przeznaczony na zwiedzanie Mysuru został pomniejszony o ten, który spędziłem w Honsur, lecz nie żałuję, choć miasto jest całkiem ładne. Główną atrakcją miasta jest Joga, która na tym etapie mojej podróży nie była dla mnie ważna. Większość obcokrajowców przybywa tutaj w poszukiwaniu odpowiedniego ashramu, który pomoże im wejść na kolejny poziom. Mysuru w ogóle spokojnie można nazwać nieoficjalna stolicą Ashtanga Jogi, która to właśnie z tego miejsca się wywodzi. Jak już wspomniałem zupełnie mnie to nie interesowało, więc skupiłem się na zwiedzeniu miasta. Głównym jego punktem jest zamek otwarty dla zwiedzających zarówno w dzień, jak i w nocy podczas seansów światło i dźwięk, gdy zostaje podświetlony, a z głośników można usłyszeć jego historię… Szkoda tylko, że jedynie w miejscowym języku Kannada. Warto też zajrzeć na główny targ miasta. Ja przynajmniej w takich miejscach uwielbiam się czasem zgubić i z premedytacja dać się porwać zachwalającym przeróżne towary sprzedawcom.

Na koniec nie sposób nie dodać słów kilka o moim hoście Deepaku Wprawdzie nie mógł mnie przyjąć w swoim domu, lecz znalazł dla mnie kąt u swojej dalszej rodziny. Oczywiście w żaden sposób mi to nie przeszkadzało pomimo, iż przyszło mi spać na podłodze, a łazienka różniła się trochę od europejskich standardów. Jestem zawsze równie wdzięczny za każdą możliwą gościnę nieważne czy jest to wymuskany penthouse w zamożnej dzielnicy, czy glinianka na przedmieściach bez ubikacji. To właśnie dzięki tym wszystkim dobrym ludziom, którzy biorą mnie pod swój dach, mogę podróżować i choć trochę zanurzyć się w miejscowej kulturze. Zjedliśmy razem wyśmienite śniadanie serwowane przez jego mamę i siostrę, a w dalszym etapie mojej podroży kolega pomógł mi kilkukrotnie znaleźć tani nocleg, gdy miałem problemy z couchsurfingiem.


























Brak komentarzy:

Prześlij komentarz