Wyruszyłem z Mangalore w kierunku Mysuru wcześnie rano.
Trasa biegła przez góry i uważałem, że będzie idealna by przetestować Faziego
po ostatnich naprawach i modyfikacjach. Wszystko działało wyśmienicie łącznie z
samochodową ładowarką, którą podpiąłem bezpośrednio pod akumulator, tym razem
przezornie ukrywając ją pod siedzeniem. Działało do czasu, gdy złapałem kolejną
panę. Po wcześniejszych historiach byłem na to jednak już wyczulony i obeszło
się bez jazdy na feldze i jej prostowania. Tu chwilkę się zatrzymam nad
sposobem łatania opon bezdętkowych, a zdjęcia powinny pomóc wam zrozumieć tę
banalnie prostą i szybka operację. Jeżeli nie posiadamy sami sprzętu do łatania
zrobi to nam każdy „wulaknizator”, a rozsiani są po całych Indiach, wszędzie,
dosłownie co kilometr. Cena usługi zależy od stopnia twojego
„białasowo-turystycznego” wyglądu i miejsca zdarzenia lecz nie powinna znacząco
przekroczyć 100 rupii. Działanie sprzętu jest banalnie proste. Za pomocą cieczy,
która kiedyś pewnie była wodą, znajdowana i oznaczana jest dziura. Następnie
spuszczane jest powietrze i czymś w rodzaju małego świdra powiększa się ją.
Powiem wam mili moi, że gdy pierwszy raz zobaczyłem jak jakiś prawdziwek
zamiast łatać czy kołkować mi oponę bez pardonu wbił w nią to ustrojstwo lekko
się spociłem. Po zrobieniu z dziurki odpowiedniej wielkości japy wsadzamy w nią
coś w rodzaju olbrzymiej igły z nawleczonym na nią kawałkiem pomarańczowej
lepkiej gumy. Energicznym ruchem wyciągamy igłę tak by rzeczona guma częściowo
pozostała w środku, a częściowo na zewnątrz. Następnie pompujemy oponę i voila.
Dyndająca reszta gumy pod wpływem jazdy sama się zredukuje i jeszcze bardziej zwulkanizuje
dziurę. Jakiś czas i kilka dziur później
w końcu postanowiłem zanabyć taki właśnie zestaw naprawczy. Uwierzycie, że od
tego momentu nie przebiłem już ani razu opony?
Wracając do nie za bardzo fascynującej opowieści, tak
naprawdę nie miałem tego dnia w planie dotrzeć do Mysuru. Mój host z CS, który
tam już na mnie czekał, zapytał mnie czy nie zechcę najpierw odwiedzić jego
kolegi także couchsurfera i posmakować bardziej wiejskiego życia w pobliskim
Honsur. Opcja wydała mi się genialna i z chęcią na nią przystałem. Przekazałem
jednak, że zjawie się tam dopiero wieczorem, gdyż po drodze musiałem nawiedzić
kolonię tybetańska w Bylakuppe. Tajemnicą poliszynela jest, że zawsze
podziwiałem ten fascynujący, pokojowo do innych nastawiony naród, któremu w
brutalny sposób odebrano ziemię. Mało kto wie, że od tego momentu to właśnie
Indie stały się w dużej mierze ich tymczasową ojczyzną. Większość z nich
osiedliła się w himalajskiej części Indii, jak najbliżej swej ziemi. Odnaleźć
tę społeczność można jednak także pośród innych górzystych terenów. Jednym z
większych i ciekawszych ośrodków tego typu jest właśnie Bylakuppe położone w
stanie Karnataka jakieś 80km od Mysuru. Tybetańczycy obok Nepalczyków są główną
grupą krzewiącą buddyzm w Indiach dodając dużo kolorytu do i tak już bardzo
zróżnicowanego społeczeństwa Indii. Pomimo iż tutejsze budynki
klasztorno-świątynne są z oczywistych względów stosunkowo nowe mają naprawdę
niesamowity klimat i tak zrobiły na mnie dość duże wrażenie, szczególnie, iż
był to mój pierwszy kontakt na żywo z kulturą tybetańską. To właśnie spróbowałem też moich pierwszych momos i to z wołowiną. Były przepyszne.
Pod wieczór dotarłem do Honsur
gdzie spotkałem się z moim gospodarzem. Nie znalazłem w tym małym brzydkim
miasteczku oczekiwanego wiejskiego klimatu lecz mój fajny gospodarz i jego
znajomi zarówno tej nocy jak i cały następny dzień starali się jak mogli
pokazać mi swoją okolicę. Vivek bo tak właśnie ma na imię prowadzi fundację
wspierającą edukację dzieci oraz ekologię w swoim regionie. Jeśli ktokolwiek z
czytających powyższe wypociny miałby kiedykolwiek ochotę zamieszkać w Indiach
za darmo wraz z wyżywieniem w zamian za nauczanie dzieci z terenów wiejskich
angielskiego służę kontaktem. Fajnie, że pomimo iż wiedział, że jestem
podróżnikiem i nie jest to oferta skierowana do mnie, pokazał mi wiele
zaprzyjaźnionych szkół. Niektóre dzieciaki natomiast, szczególnie z tych
bardziej zapyziałych dziur, mogły zobaczyć na żywo swojego pierwszego białasa.
Tym oto sposobem mój czas przeznaczony na zwiedzanie Mysuru
został pomniejszony o ten, który spędziłem w Honsur, lecz nie żałuję, choć
miasto jest całkiem ładne. Główną atrakcją miasta jest Joga, która na tym
etapie mojej podróży nie była dla mnie ważna. Większość obcokrajowców przybywa
tutaj w poszukiwaniu odpowiedniego ashramu, który pomoże im wejść na kolejny
poziom. Mysuru w ogóle spokojnie można nazwać nieoficjalna stolicą Ashtanga Jogi,
która to właśnie z tego miejsca się wywodzi. Jak już wspomniałem zupełnie mnie
to nie interesowało, więc skupiłem się na zwiedzeniu miasta. Głównym jego
punktem jest zamek otwarty dla zwiedzających zarówno w dzień, jak i w nocy
podczas seansów światło i dźwięk, gdy zostaje podświetlony, a z głośników można
usłyszeć jego historię… Szkoda tylko, że jedynie w miejscowym języku Kannada.
Warto też zajrzeć na główny targ miasta. Ja przynajmniej w takich miejscach
uwielbiam się czasem zgubić i z premedytacja dać się porwać zachwalającym
przeróżne towary sprzedawcom.
Na koniec nie sposób nie dodać słów kilka o moim hoście
Deepaku Wprawdzie nie mógł mnie przyjąć w swoim domu, lecz znalazł dla mnie kąt
u swojej dalszej rodziny. Oczywiście w żaden sposób mi to nie przeszkadzało
pomimo, iż przyszło mi spać na podłodze, a łazienka różniła się trochę od
europejskich standardów. Jestem zawsze równie wdzięczny za każdą możliwą
gościnę nieważne czy jest to wymuskany penthouse w zamożnej dzielnicy, czy
glinianka na przedmieściach bez ubikacji. To właśnie dzięki tym wszystkim
dobrym ludziom, którzy biorą mnie pod swój dach, mogę podróżować i choć trochę
zanurzyć się w miejscowej kulturze. Zjedliśmy razem wyśmienite śniadanie serwowane
przez jego mamę i siostrę, a w dalszym etapie mojej podroży kolega pomógł mi
kilkukrotnie znaleźć tani nocleg, gdy miałem problemy z couchsurfingiem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz