Czas w Sikkim minął zbyt szybko. Ale tak to już bywa gdy się
jest w fajnym bezpiecznym miejscu a do tego przebywa się z fantastycznymi
ludźmi. Przyszedł jednak dzień wyjazdu z Orange Court Resort. Mój gospodarz opuścił
to miejsce już dzień wcześniej będąc tak miłym, iż pozwolił mi zostać
tutaj kolejny dzień dłużej nawet pod jego nieobecność. Planowałem ruszyć
wcześnie rano ale okazało się że gospodyni Karmy przygotowała specjalnie dla
mnie śniadanko i cały termos herbaty. I jak tu nie opóźnić wyjazdu. Kolejny raz
ruszyłem dobrze już znanymi mi drogami/duktami Sikkim tym razem już ostatni raz
w kierunku granicy. Tuta dopełniłem formalności oddając pozwolenie wjazdowe
oraz wbito mi datę wyjazdu w paszport. Dalej pokierowałem Faziego krętymi i
bardzo stromymi drogami Zachodniego Bengalu w kierunku Darjeeling. Pogoda
pierwszy raz odkąd dotarłem w góry była bardzo klarowna i wreszcie po wielu
dniach włóczenia się po nich zostałem nagrodzony i zobaczyłem ośnieżone szczyty
wysokich Himalajów. Następnego dnia musiałem się znaleźć ponad 500 kilometrów
dalej u mojego hosta w Guwahati pozostało mi więc zadecydować gdzie spędzić tę
noc tak by udało mi się dotrzeć do niego o rozsądnej porze. Rozmyślałem by
dojechać do Darjeeling i szybko rozpocząć już drogę w kierunku Guwahati jednak
gdy ujrzałem pierwszy raz Konczendzonga wszystkie rozsądne myśli dały w łep i
postanowiłem tę noc spędzić wysoko w górach a jutro się przejmować jak mi się
uda pokonać ten niewiarygodnie odległy jak na indyjskie drogi dystans. Dzielny
motorek i tym razem mnie nie zawiódł. Z mozołem kilometr po kilometrze wdrapał
się w końcu na Tiger Hill gdzie postanowiłem rozbić obóz. Zajęło to nam trochę
czasu gdyż urzeczony widokiem gór co jakiś czas zatrzymywałem się by zrobić
zdjęcia oraz dać odrobinę wytchnienia Faziemu. Musiałem też znaleźć coś do
jedzenia tak by następnego dnia wcześnie rano bez śniadania ruszyć i dopiero
posilić się gdzieś na nizinach. Na miejsce dotarliśmy tuż przed zachodem słońca
a widok po prostu zapierał dech. Zrobiłem miliard zdjęć z których żadne
oczywiści nawet w połowie nie oddaje jak było pięknie ale coś tam wrzucam
byście mieli pogląd a ja jak stracę kolejny sprzęt jakąś pamiątkę. Jeszcze w
blasku słońca buło tu naprawdę chłodno, jednak prawdziwę zimno miało dopiero
nadejść. Oczywiście sprzęt który miał mi zapewnić względny komfort termiczny
pozostawał wiele do rzyczenia. Miałem bowiem tylko jeden polar i kurtkę
motocyklową. Do tego namiot cieniutki śpiworek i alumatę to wszystko. Od mojej
wspaniałej gospodyni z Kalkuty dostałem szalik i czapkę które po raz kolejny
ratowały mi dupę podczas nocy w górach. Co wam mogę więcej powiedzieć było ciężko…
choć wiem, że milion filmów o tym
zrobili. Jakoś przetrwałem i nic sobie nie odmroziłem. Widok Konczendzonga
zarówno o zachodzie słońca jak i tym bardziej o wschodzie z własnego namiotu,
robi niesamowite wrażenie. Dla takich chwil właśnie podróżuje, choć czasem bywa
naprawdę ciężko.
Następnego dnia udało mi się dojechać do Guwahati po 21:00.
Udało by mi się może nawet wcześniej gdyby nie wyboiste drogi Himalajów.
Sprawiły one, że w pierwszej kolejności pękł stelaż podtrzymujący przednią owiewkę
i zegary biednego Fazerka. Pokleiłem wszystko powertape i ruszyłem dalej jednak
to był dopiero początek. Chwilę później padło przednie zawieszenie wyrzygując
większość oleju z lag. Jechać się tak 500km po Indyjskich drogach nie dało więc
znalazłem w końcu mechanika, który podołał zadaniu wymiany uszczelniaczy. Kto
się zna na sprzętach ten wie, że bez specjalnego klucza jest to bardzo ciężkie
zadanie. W końcu jakoś mu się to udało i ruszyłem dalej, choć nadal przechodzą
mnie dreszcze, gdy przypomnę sobie jego kowalskie metody.
Najważniejsze, że zarówno ja jak i Fazi żyjemy i jedziemy
dalej…
Oj pięknie ;) Uwielbiam te Twoje opisy i foty.Pewnie wiesz jakie masz szczęście podróżując,czujesz wolność myśli i ciała.Poznajesz kultury,ludzi i piękne zakątki.Poznajesz też siebie i czasem zapewne swoje bariery,pozdrawiam cieplutko
OdpowiedzUsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuń