wtorek, 20 grudnia 2016

Valparai


Z Ooty ruszyłem do Valparai kolejnej górskiej miejscowości, o której istnieniu dowiedziałem się z rozmów z motocyklistami jeszcze na GOA. Zachwalali to miejsce ze względu na fajne kręte, górskie drogi i śliczne widoki. No i trudno się z tą oceną tej prześlicznej okolicy nie zgodzić. Widoki,  które składają się głównie z malowniczo położonych plantacji herbaty poprzedzielanych resztkami dżunglowych lasów zrobiły na mnie duże wrażenie. Jednak odbieram je teraz już trochę inaczej. Samo miasteczko nie prezentuje sobą nic ciekawego. Niby znajduję się tu sporo miejsc noclegowych krzyczących do przyjezdnych z brzydkich reklam ale ani one piękne ani tanie. Objechałem i obszedłem sporo z nich i pomimo, że jestem pewien, że większość z nich nie posiadało słownie jednego pokoju wynajętego komukolwiek, a dysponowali wieloma miejscami noclegowymi, z zaporowych dla mnie cen zejść nie chcieli. Wkurzyłem się i zdecydowałem, że nie zapłacę i spać będę gdziekolwiek, w końcu mam namiot. Zjadłem coś zaopatrzyłem się w wodę wskoczyłem na Faziego i ruszyliśmy razem w poszukiwaniu najlepszej możliwej miejscówki by spędzić tę noc. Zmierzchało kiedy znalazłem dobre miejsce. Nie będące, jak sadziłem częścią plantacji herbaty, jednak było tam stosunkowo równo, a już o tej porze nikt tam się nie przemieszczał. Postanowiłem poczekać z rozbiciem obozu do czasu gdy będzie kompletnie ciemno by nie rzucać się w oczy i gdy właśnie zabierałem się do roboty podjechał gość motorkiem i płynną angielszczyzna zapytał co ja tu o tej porze robię. Wydawał się w porządku więc mu nie ściemniałem i powiedziałem wprost, że zamierzam tu przenocować. Gość się oczywiście dość konkretnie zdziwił wyprowadzając mnie jednocześnie z błędu uświadomił mnie, że cały ten teren jest prywatną własnością plantacji. Powiedział jednocześnie, że akurat ludzie w tym miejscu będą dla mnie najmniejszym problemem a na moim miejscu obawiał by się raczej zwierząt, głównie słoni i tygrysów które widywane są tu praktycznie każdej nocy. Podziękowałem za radę przyjąłem życzenia powodzenia i mnie zostawił, udając się w swoja drogę. Przyznam, że ta rozmowa trochę mnie zaniepokoiła. Pomyślałem, że wrócić zawsze tu mogę, a że jeszcze nie byłem bardzo zmęczony i było stosunkowo wcześnie poszukam lepszego miejsca na obóz. Tak sobie z wolna przejechałem okolicę i zauważyłem stojący trochę na uboczu kościół. Miał on jakieś tam ogrodzenie z dość dużym kawałem płaskiego trawiastego terenu. Jednym słowem idealna miejscówka. Podjechałem i grzecznie zapytałem zgromadzonych przy kapliczce miejscowych czy mógłbym tu przenocować. Także bardzo się zdziwili, co akurat jest normalne gdy w Indiach białas nie wybiera jedynie słusznego dla niego drogiego hotelu. Dostałem odpowiedź, że powinienem zapytać księdza, a że go akurat nie zastałem postanowiłem tu na niego poczekać. Tak sobie czekając trochę sobie pogadałem z miejscowymi na ile nam angielski pozwalał. Od nich także dowiedziałem się, że cała ta okolicą, szczególnie w nocy władają słonie i tygrysy i że każdego roku, szczególnie na skutek zadeptania przez dzikie słonie ginie kilka osób. Najczęściej do tragedii dochodzi, gdy ludzie piechotą, samotnie po zmroku wracają z prac na plantacjach. Opowiedzieli mi także o licznych przypadkach niszczenia ich domostw przez słonie poszukujące jedzenia. Czas mijał słuchałem sobie ich opowieści, aż w końcu jeden z nich stwierdził, że w sumie nie pozwoli mi na to bym spał w tym miejscu, gdyż jest to zbyt niebezpieczne i że bierze mnie do siebie do domu. Cóż miałem zrobić, przystałem na jego propozycję i ruszyliśmy w kierunku jego domostwa. Dowiedziałem się później, że tak naprawdę to nie jest jego mieszkanie, lecz należy ono jak wszystko w około do jednej z plantacji herbaty. Kobiety pracujące przy zbiorach liści zarabiają za cały dzień od wschodu do zachodu słońca 250 rupii. On sam jak się okazało pracuje jako tropiciel zwierząt na usługach plantacji, a jego zadaniem głównie jest monitorowanie okolicy i powiadamiania o tym gdzie aktualnie znajdują się stada słoni i czy nie dokonują jakiś zniszczeń. Słoń zarówno ze względów religijnych, jak i prawnych jest w Indiach pod szczególną ochroną. Nie przeszkadza to jednak plantacjom stale się powiększać kosztem dzikich terenów zajmowanych pierwotnie przez dzikie zwierzęta w tym właśnie słonie. Dochodzi przez to do tych wszystkich niebezpiecznych sytuacji i cierpienia z jednej strony biednej miejscowej ludności jak i zwierząt. Miejscowi stanowią właściwie współczesną formę niewolników. Zarabiają oni bowiem jedynie na to by przeżyć kolejny dzień nie mając najmniejszych szans by coś więcej odłożyć. Wszystko co posiadają, czyli skromny kont do spania, wraz z terenem na którym się znajduje należy do plantacji. Nie mają wiec szans by się nawet stad wynieść. Egzystują wiec w tym miejscu rodząc się pracując i umierając płodząc w miedzy czasie kolejne pokolenia do ciężkiej pracy na plantacjach. Wieczór spędzony na rozmowie z moim gospodarzem diametralnie zmienił moje postrzeganie tej niewątpliwie pięknej okolicy. Następnego ranka wstaliśmy skoro świt i się pożegnaliśmy. Ja do południa chciałem zobaczyć jak najwięcej się da by noc spędzić już w Munnar. Odwiedziłem kilka polecanych przez mojego gospodarza miejsc. Niestety do niektórych mnie nie wpuszczono przez wzgląd na dzikie zwierzęta nie mogłem choćby odwiedzić ostatnich terenów gdzie żyją ludzie tak jak kiedyś nazywani przez miejscowych „Tribal”. Pewnie za jakiś czas i te miejsca opanują plantacje, a tak po co dawać alternatywę tubylcom - turystę, który nawet z chęcią zapłaciłby tam za nocleg. Tak z biedy i pod wpływem nacisków w końcu sprzedadzą swoją ziemie jak to czynili inni przed nimi by w końcu dołączyć do reszty współczesnych niewolników nie posiadających już niczego. Przepraszam jeśli zanudziłem ale przeżycia i przemyślenia z gór w okolicach Valparai dość mocno się zakorzeniły w moim sercu i nie był bym sobą gdybym nie spróbował jakoś ich wyrazić. Nie zrozumcie mnie źle jest to śliczne miejsce zamieszkałe przez wielu fantastycznych ludzi i polecam każdemu by je zobaczył. Ja po prostu na herbatę i jej plantacje patrzę już inaczej, pomimo iż nie będąc głupcem byłem świadomy już wcześniej wielu rzeczy. Odnajdziecie tu po prostu Indie wraz z jego zróżnicowanym społeczeństwem. Jedni nie przenocują Cię za mniej niż 400 rupii nawet jak ich hotelik jest paskudny i pusty, a drudzy co za cały dzień ciężkiej pracy dostają 250 rupii wezmą cię pod „swój” dach i nie pozwolą sobie wcisnąć grosza. Kolejni natomiast ze swych biur w Londynie czy Mumbaju będą dalej liczyli rosnące słupki na swych kontach..































niedziela, 18 grudnia 2016

Ooty


Ooty to jedna z najbardziej popularnych górskich miejscowości wczasowych, południowych Indii. Takie nasza Zakopane w wersji jesienno/wiosennej czyli bez śniegu. Szczerze to uważam tę miejscowość za mocno przereklamowaną. Same miasto nie ma w sobie nic do zaoferowania a okolica też wcale jakoś nie porywa. Wybrałem się tam z Mysuru głównie ze względu trasę która to biegnie w pewnym momencie przez parki narodowe Bandipur oraz Mudumalai. Odcinek ten można przemierzać tylko w dzień a zatrzymać się można tylko w ściśle określonych miejscach. Kierowcy jadący tą trasą na każdym kroku informowani są by zachowali szczególną ostrożność, ograniczenia prędkości są dość znaczne a za nimi co kawałek umieszczone są progi zwalniające. Wszystko to po to by zredukować do minimum szansę potrącenia lub przejechania dzikich zwierząt. Przyznam szczerze że sam naruszyłem kilkukrotnie zasadę zatrzymywania się. Pierwszy raz gdy przy samej drodze jak gdyby nigdy nic pasły się łanie w towarzystwie wszędobylskich małp. Szczerze, to myślałem, że zanim się zatrzymam i uwolnię telefon służący mi za gps, dawno uciekną nim zdążę to uwiecznić. Nic z tych rzeczy. Całe stado dalej pasło się obok mając moja osobę w głębokim poważaniu a wręcz przemieściło się jeszcze bliżej mnie. Nigdy wcześniej ani później w Indiach nie udało mi się podejść do tych z natury płochliwych zwierząt równie blisko. Kolejne kilometry i kolejne spotkanie, tym razem będące spełnieniem moich marzeń. Jadąc nie spiesznie zauważyłem kątem oka ruch w zaroślach. A wiedzcie moi drodzy, że posiadam kąt oka ;) Zwalniam patrząc w lusterka czy samochód, który niedawno wymijałem we mnie nie wjedzie a tu słoń. Przyznam że zdębiałem. Byłem tak podniecony że ledwo się opanowałem i pomyślałem by wyciągnąć telefon z kabury na gps i pstryknąć te fotki. Wiecie telefon to nie aparat z zoomem. On był naprawdę bardzo blisko i się jeszcze zbliżał. Widziałem jednak, że jego celem jest tylko jak najszybciej przemknąć przez drogę i zniknąć w buszu po drugiej jej stronie. W tym momencie oczywiście nadjechał jeszcze baran ze wspomnianego samochodu i prawie wpakował się w jego dość duży tyłeczek. A ja tam po prostu stałem jak wryty śmiejąc się jak głupi do sera zdając sobie sprawę ze swojego szczęścia chłonąc oczami piękno jakie sobą prezentuje wolny słoń. Wolny słoń który jest naprawdę szybki kiedy coś go zmusi by przyspieszyć.
Przyznam że po tych spotkaniach miałem gdzieś to, że jak już wspomniałem samo Ooty jest niezbyt urodziwą miejscowością. Zakwaterowałem się w znalezionym dla mnie przez Deepaka z Mysuru w Youth Hostel płacąc za dormitorium którego byłem jedynym użytkownikiem jedynie 200 rupii. Pomimo braku sezonu, a co za tym idzie stosunkowo małej ilości turystów, najtańsze miejsca noclegu w Ooty zaczynały się od kwoty 500 rupii. Miasteczko położone jest na wysokości ok 2200 metrów, co sprawia, że noce tu były naprawdę zimne. Nie mam termometru, lecz wydaje mi się, że temperatura w moim dormitorium w nocy nie przekraczała 10 stopni. Na szczęście udało mi się wyprosić dodatkowe dwa ciepłe koce i spokojnie przespałem tu 3 noce. W dzień cieszyłem się jazdą po bardzo równych jak na Indyjskie standardy krętych górskich drogach odwiedzając wszystkie bardziej turystyczne miejsca w obrębie kilkudziesięciu kilometrów. Podczas jednego z przystanków na punkcie widokowym umieszczonym na najwyższym wzniesieniu gór Nilgiri – Doddabetta (2637 m n.p.m) zagadało mnie dwóch motocyklistów. Chłopaki przyjechali tu z Hydrabad na super ekstra jak na Indyjskie warunki sprzęciorach (KTM Duke 390 i Royal Enfield Himalayan). Okazali się być fajnymi gośćmi więc dalej okolice zwiedzaliśmy sobie razem. Z ciekawszych miejsc zobaczyliśmy razem, dość wyschnięte o tej porze roku, wodospady leżące obok miejscowości Pykara. Fazi przy dużo mocniejszych sprzętach całkiem dzielnie sobie dawał radę, a przy zjazdach nawet udawało mi się ich lekko odstawiać na zakrętach. Gdy chłopak zobaczył, że w miarę ogarniam sam zaproponował mi bym przetestował jego Duka. Wiem że czytając to wielu z moich motocyklowych przyjaciół uśmieje się pod nosem ale w tamtym momencie miałem wrażenie, że wsiadłem na jakaś rakietę. Lekkie to, zwrotne i dysponujące naprawdę świetnym przyspieszeniem a do tego genialne heble. Teraz zdaję sobie sprawę z tego, że gdybym na co dzień podróżowałbym czymś takim po Indiach, nie pisał bym właśnie tych wypocin, lecz leżał bym gdzieś wkomponowany w wielki zad wołu, autobus czy inne ustrojstwo czyhające na motocyklistów na Indyjskich drogach. Pożegnaliśmy się z chłopakami przy smacznym chicken curry i ruszyłem dalej ciesząc się jak dziecko z każdego zakrętu pokonywanego moim małym Fazerkiem.















piątek, 16 grudnia 2016

Honsur, Mysuru


Wyruszyłem z Mangalore w kierunku Mysuru wcześnie rano. Trasa biegła przez góry i uważałem, że będzie idealna by przetestować Faziego po ostatnich naprawach i modyfikacjach. Wszystko działało wyśmienicie łącznie z samochodową ładowarką, którą podpiąłem bezpośrednio pod akumulator, tym razem przezornie ukrywając ją pod siedzeniem. Działało do czasu, gdy złapałem kolejną panę. Po wcześniejszych historiach byłem na to jednak już wyczulony i obeszło się bez jazdy na feldze i jej prostowania. Tu chwilkę się zatrzymam nad sposobem łatania opon bezdętkowych, a zdjęcia powinny pomóc wam zrozumieć tę banalnie prostą i szybka operację. Jeżeli nie posiadamy sami sprzętu do łatania zrobi to nam każdy „wulaknizator”, a rozsiani są po całych Indiach, wszędzie, dosłownie co kilometr. Cena usługi zależy od stopnia twojego „białasowo-turystycznego” wyglądu i miejsca zdarzenia lecz nie powinna znacząco przekroczyć 100 rupii. Działanie sprzętu jest banalnie proste. Za pomocą cieczy, która kiedyś pewnie była wodą, znajdowana i oznaczana jest dziura. Następnie spuszczane jest powietrze i czymś w rodzaju małego świdra powiększa się ją. Powiem wam mili moi, że gdy pierwszy raz zobaczyłem jak jakiś prawdziwek zamiast łatać czy kołkować mi oponę bez pardonu wbił w nią to ustrojstwo lekko się spociłem. Po zrobieniu z dziurki odpowiedniej wielkości japy wsadzamy w nią coś w rodzaju olbrzymiej igły z nawleczonym na nią kawałkiem pomarańczowej lepkiej gumy. Energicznym ruchem wyciągamy igłę tak by rzeczona guma częściowo pozostała w środku, a częściowo na zewnątrz. Następnie pompujemy oponę i voila. Dyndająca reszta gumy pod wpływem jazdy sama się zredukuje i jeszcze bardziej zwulkanizuje dziurę.  Jakiś czas i kilka dziur później w końcu postanowiłem zanabyć taki właśnie zestaw naprawczy. Uwierzycie, że od tego momentu nie przebiłem już ani razu opony?

Wracając do nie za bardzo fascynującej opowieści, tak naprawdę nie miałem tego dnia w planie dotrzeć do Mysuru. Mój host z CS, który tam już na mnie czekał, zapytał mnie czy nie zechcę najpierw odwiedzić jego kolegi także couchsurfera i posmakować bardziej wiejskiego życia w pobliskim Honsur. Opcja wydała mi się genialna i z chęcią na nią przystałem. Przekazałem jednak, że zjawie się tam dopiero wieczorem, gdyż po drodze musiałem nawiedzić kolonię tybetańska w Bylakuppe. Tajemnicą poliszynela jest, że zawsze podziwiałem ten fascynujący, pokojowo do innych nastawiony naród, któremu w brutalny sposób odebrano ziemię. Mało kto wie, że od tego momentu to właśnie Indie stały się w dużej mierze ich tymczasową ojczyzną. Większość z nich osiedliła się w himalajskiej części Indii, jak najbliżej swej ziemi. Odnaleźć tę społeczność można jednak także pośród innych górzystych terenów. Jednym z większych i ciekawszych ośrodków tego typu jest właśnie Bylakuppe położone w stanie Karnataka jakieś 80km od Mysuru. Tybetańczycy obok Nepalczyków są główną grupą krzewiącą buddyzm w Indiach dodając dużo kolorytu do i tak już bardzo zróżnicowanego społeczeństwa Indii. Pomimo iż tutejsze budynki klasztorno-świątynne są z oczywistych względów stosunkowo nowe mają naprawdę niesamowity klimat i tak zrobiły na mnie dość duże wrażenie, szczególnie, iż był to mój pierwszy kontakt na żywo z kulturą tybetańską. To właśnie spróbowałem też moich pierwszych momos i to z wołowiną. Były przepyszne.
Pod wieczór dotarłem do Honsur gdzie spotkałem się z moim gospodarzem. Nie znalazłem w tym małym brzydkim miasteczku oczekiwanego wiejskiego klimatu lecz mój fajny gospodarz i jego znajomi zarówno tej nocy jak i cały następny dzień starali się jak mogli pokazać mi swoją okolicę. Vivek bo tak właśnie ma na imię prowadzi fundację wspierającą edukację dzieci oraz ekologię w swoim regionie. Jeśli ktokolwiek z czytających powyższe wypociny miałby kiedykolwiek ochotę zamieszkać w Indiach za darmo wraz z wyżywieniem w zamian za nauczanie dzieci z terenów wiejskich angielskiego służę kontaktem. Fajnie, że pomimo iż wiedział, że jestem podróżnikiem i nie jest to oferta skierowana do mnie, pokazał mi wiele zaprzyjaźnionych szkół. Niektóre dzieciaki natomiast, szczególnie z tych bardziej zapyziałych dziur, mogły zobaczyć na żywo swojego pierwszego białasa.
Tym oto sposobem mój czas przeznaczony na zwiedzanie Mysuru został pomniejszony o ten, który spędziłem w Honsur, lecz nie żałuję, choć miasto jest całkiem ładne. Główną atrakcją miasta jest Joga, która na tym etapie mojej podróży nie była dla mnie ważna. Większość obcokrajowców przybywa tutaj w poszukiwaniu odpowiedniego ashramu, który pomoże im wejść na kolejny poziom. Mysuru w ogóle spokojnie można nazwać nieoficjalna stolicą Ashtanga Jogi, która to właśnie z tego miejsca się wywodzi. Jak już wspomniałem zupełnie mnie to nie interesowało, więc skupiłem się na zwiedzeniu miasta. Głównym jego punktem jest zamek otwarty dla zwiedzających zarówno w dzień, jak i w nocy podczas seansów światło i dźwięk, gdy zostaje podświetlony, a z głośników można usłyszeć jego historię… Szkoda tylko, że jedynie w miejscowym języku Kannada. Warto też zajrzeć na główny targ miasta. Ja przynajmniej w takich miejscach uwielbiam się czasem zgubić i z premedytacja dać się porwać zachwalającym przeróżne towary sprzedawcom.

Na koniec nie sposób nie dodać słów kilka o moim hoście Deepaku Wprawdzie nie mógł mnie przyjąć w swoim domu, lecz znalazł dla mnie kąt u swojej dalszej rodziny. Oczywiście w żaden sposób mi to nie przeszkadzało pomimo, iż przyszło mi spać na podłodze, a łazienka różniła się trochę od europejskich standardów. Jestem zawsze równie wdzięczny za każdą możliwą gościnę nieważne czy jest to wymuskany penthouse w zamożnej dzielnicy, czy glinianka na przedmieściach bez ubikacji. To właśnie dzięki tym wszystkim dobrym ludziom, którzy biorą mnie pod swój dach, mogę podróżować i choć trochę zanurzyć się w miejscowej kulturze. Zjedliśmy razem wyśmienite śniadanie serwowane przez jego mamę i siostrę, a w dalszym etapie mojej podroży kolega pomógł mi kilkukrotnie znaleźć tani nocleg, gdy miałem problemy z couchsurfingiem.