niedziela, 5 lutego 2017

Tiger Hill


Czas w Sikkim minął zbyt szybko. Ale tak to już bywa gdy się jest w fajnym bezpiecznym miejscu a do tego przebywa się z fantastycznymi ludźmi. Przyszedł jednak dzień wyjazdu z Orange Court Resort. Mój gospodarz opuścił to miejsce już dzień wcześniej będąc tak miłym, iż pozwolił mi zostać tutaj kolejny dzień dłużej nawet pod jego nieobecność. Planowałem ruszyć wcześnie rano ale okazało się że gospodyni Karmy przygotowała specjalnie dla mnie śniadanko i cały termos herbaty. I jak tu nie opóźnić wyjazdu. Kolejny raz ruszyłem dobrze już znanymi mi drogami/duktami Sikkim tym razem już ostatni raz w kierunku granicy. Tuta dopełniłem formalności oddając pozwolenie wjazdowe oraz wbito mi datę wyjazdu w paszport. Dalej pokierowałem Faziego krętymi i bardzo stromymi drogami Zachodniego Bengalu w kierunku Darjeeling. Pogoda pierwszy raz odkąd dotarłem w góry była bardzo klarowna i wreszcie po wielu dniach włóczenia się po nich zostałem nagrodzony i zobaczyłem ośnieżone szczyty wysokich Himalajów. Następnego dnia musiałem się znaleźć ponad 500 kilometrów dalej u mojego hosta w Guwahati pozostało mi więc zadecydować gdzie spędzić tę noc tak by udało mi się dotrzeć do niego o rozsądnej porze. Rozmyślałem by dojechać do Darjeeling i szybko rozpocząć już drogę w kierunku Guwahati jednak gdy ujrzałem pierwszy raz Konczendzonga wszystkie rozsądne myśli dały w łep i postanowiłem tę noc spędzić wysoko w górach a jutro się przejmować jak mi się uda pokonać ten niewiarygodnie odległy jak na indyjskie drogi dystans. Dzielny motorek i tym razem mnie nie zawiódł. Z mozołem kilometr po kilometrze wdrapał się w końcu na Tiger Hill gdzie postanowiłem rozbić obóz. Zajęło to nam trochę czasu gdyż urzeczony widokiem gór co jakiś czas zatrzymywałem się by zrobić zdjęcia oraz dać odrobinę wytchnienia Faziemu. Musiałem też znaleźć coś do jedzenia tak by następnego dnia wcześnie rano bez śniadania ruszyć i dopiero posilić się gdzieś na nizinach. Na miejsce dotarliśmy tuż przed zachodem słońca a widok po prostu zapierał dech. Zrobiłem miliard zdjęć z których żadne oczywiści nawet w połowie nie oddaje jak było pięknie ale coś tam wrzucam byście mieli pogląd a ja jak stracę kolejny sprzęt jakąś pamiątkę. Jeszcze w blasku słońca buło tu naprawdę chłodno, jednak prawdziwę zimno miało dopiero nadejść. Oczywiście sprzęt który miał mi zapewnić względny komfort termiczny pozostawał wiele do rzyczenia. Miałem bowiem tylko jeden polar i kurtkę motocyklową. Do tego namiot cieniutki śpiworek i alumatę to wszystko. Od mojej wspaniałej gospodyni z Kalkuty dostałem szalik i czapkę które po raz kolejny ratowały mi dupę podczas nocy w górach. Co wam mogę więcej powiedzieć było ciężko…  choć wiem, że milion filmów o tym zrobili. Jakoś przetrwałem i nic sobie nie odmroziłem. Widok Konczendzonga zarówno o zachodzie słońca jak i tym bardziej o wschodzie z własnego namiotu, robi niesamowite wrażenie. Dla takich chwil właśnie podróżuje, choć czasem bywa naprawdę ciężko.
Następnego dnia udało mi się dojechać do Guwahati po 21:00. Udało by mi się może nawet wcześniej gdyby nie wyboiste drogi Himalajów. Sprawiły one, że w pierwszej kolejności pękł stelaż podtrzymujący przednią owiewkę i zegary biednego Fazerka. Pokleiłem wszystko powertape i ruszyłem dalej jednak to był dopiero początek. Chwilę później padło przednie zawieszenie wyrzygując większość oleju z lag. Jechać się tak 500km po Indyjskich drogach nie dało więc znalazłem w końcu mechanika, który podołał zadaniu wymiany uszczelniaczy. Kto się zna na sprzętach ten wie, że bez specjalnego klucza jest to bardzo ciężkie zadanie. W końcu jakoś mu się to udało i ruszyłem dalej, choć nadal przechodzą mnie dreszcze, gdy przypomnę sobie jego kowalskie metody.

Najważniejsze, że zarówno ja jak i Fazi żyjemy i jedziemy dalej…





















wtorek, 20 grudnia 2016

Valparai


Z Ooty ruszyłem do Valparai kolejnej górskiej miejscowości, o której istnieniu dowiedziałem się z rozmów z motocyklistami jeszcze na GOA. Zachwalali to miejsce ze względu na fajne kręte, górskie drogi i śliczne widoki. No i trudno się z tą oceną tej prześlicznej okolicy nie zgodzić. Widoki,  które składają się głównie z malowniczo położonych plantacji herbaty poprzedzielanych resztkami dżunglowych lasów zrobiły na mnie duże wrażenie. Jednak odbieram je teraz już trochę inaczej. Samo miasteczko nie prezentuje sobą nic ciekawego. Niby znajduję się tu sporo miejsc noclegowych krzyczących do przyjezdnych z brzydkich reklam ale ani one piękne ani tanie. Objechałem i obszedłem sporo z nich i pomimo, że jestem pewien, że większość z nich nie posiadało słownie jednego pokoju wynajętego komukolwiek, a dysponowali wieloma miejscami noclegowymi, z zaporowych dla mnie cen zejść nie chcieli. Wkurzyłem się i zdecydowałem, że nie zapłacę i spać będę gdziekolwiek, w końcu mam namiot. Zjadłem coś zaopatrzyłem się w wodę wskoczyłem na Faziego i ruszyliśmy razem w poszukiwaniu najlepszej możliwej miejscówki by spędzić tę noc. Zmierzchało kiedy znalazłem dobre miejsce. Nie będące, jak sadziłem częścią plantacji herbaty, jednak było tam stosunkowo równo, a już o tej porze nikt tam się nie przemieszczał. Postanowiłem poczekać z rozbiciem obozu do czasu gdy będzie kompletnie ciemno by nie rzucać się w oczy i gdy właśnie zabierałem się do roboty podjechał gość motorkiem i płynną angielszczyzna zapytał co ja tu o tej porze robię. Wydawał się w porządku więc mu nie ściemniałem i powiedziałem wprost, że zamierzam tu przenocować. Gość się oczywiście dość konkretnie zdziwił wyprowadzając mnie jednocześnie z błędu uświadomił mnie, że cały ten teren jest prywatną własnością plantacji. Powiedział jednocześnie, że akurat ludzie w tym miejscu będą dla mnie najmniejszym problemem a na moim miejscu obawiał by się raczej zwierząt, głównie słoni i tygrysów które widywane są tu praktycznie każdej nocy. Podziękowałem za radę przyjąłem życzenia powodzenia i mnie zostawił, udając się w swoja drogę. Przyznam, że ta rozmowa trochę mnie zaniepokoiła. Pomyślałem, że wrócić zawsze tu mogę, a że jeszcze nie byłem bardzo zmęczony i było stosunkowo wcześnie poszukam lepszego miejsca na obóz. Tak sobie z wolna przejechałem okolicę i zauważyłem stojący trochę na uboczu kościół. Miał on jakieś tam ogrodzenie z dość dużym kawałem płaskiego trawiastego terenu. Jednym słowem idealna miejscówka. Podjechałem i grzecznie zapytałem zgromadzonych przy kapliczce miejscowych czy mógłbym tu przenocować. Także bardzo się zdziwili, co akurat jest normalne gdy w Indiach białas nie wybiera jedynie słusznego dla niego drogiego hotelu. Dostałem odpowiedź, że powinienem zapytać księdza, a że go akurat nie zastałem postanowiłem tu na niego poczekać. Tak sobie czekając trochę sobie pogadałem z miejscowymi na ile nam angielski pozwalał. Od nich także dowiedziałem się, że cała ta okolicą, szczególnie w nocy władają słonie i tygrysy i że każdego roku, szczególnie na skutek zadeptania przez dzikie słonie ginie kilka osób. Najczęściej do tragedii dochodzi, gdy ludzie piechotą, samotnie po zmroku wracają z prac na plantacjach. Opowiedzieli mi także o licznych przypadkach niszczenia ich domostw przez słonie poszukujące jedzenia. Czas mijał słuchałem sobie ich opowieści, aż w końcu jeden z nich stwierdził, że w sumie nie pozwoli mi na to bym spał w tym miejscu, gdyż jest to zbyt niebezpieczne i że bierze mnie do siebie do domu. Cóż miałem zrobić, przystałem na jego propozycję i ruszyliśmy w kierunku jego domostwa. Dowiedziałem się później, że tak naprawdę to nie jest jego mieszkanie, lecz należy ono jak wszystko w około do jednej z plantacji herbaty. Kobiety pracujące przy zbiorach liści zarabiają za cały dzień od wschodu do zachodu słońca 250 rupii. On sam jak się okazało pracuje jako tropiciel zwierząt na usługach plantacji, a jego zadaniem głównie jest monitorowanie okolicy i powiadamiania o tym gdzie aktualnie znajdują się stada słoni i czy nie dokonują jakiś zniszczeń. Słoń zarówno ze względów religijnych, jak i prawnych jest w Indiach pod szczególną ochroną. Nie przeszkadza to jednak plantacjom stale się powiększać kosztem dzikich terenów zajmowanych pierwotnie przez dzikie zwierzęta w tym właśnie słonie. Dochodzi przez to do tych wszystkich niebezpiecznych sytuacji i cierpienia z jednej strony biednej miejscowej ludności jak i zwierząt. Miejscowi stanowią właściwie współczesną formę niewolników. Zarabiają oni bowiem jedynie na to by przeżyć kolejny dzień nie mając najmniejszych szans by coś więcej odłożyć. Wszystko co posiadają, czyli skromny kont do spania, wraz z terenem na którym się znajduje należy do plantacji. Nie mają wiec szans by się nawet stad wynieść. Egzystują wiec w tym miejscu rodząc się pracując i umierając płodząc w miedzy czasie kolejne pokolenia do ciężkiej pracy na plantacjach. Wieczór spędzony na rozmowie z moim gospodarzem diametralnie zmienił moje postrzeganie tej niewątpliwie pięknej okolicy. Następnego ranka wstaliśmy skoro świt i się pożegnaliśmy. Ja do południa chciałem zobaczyć jak najwięcej się da by noc spędzić już w Munnar. Odwiedziłem kilka polecanych przez mojego gospodarza miejsc. Niestety do niektórych mnie nie wpuszczono przez wzgląd na dzikie zwierzęta nie mogłem choćby odwiedzić ostatnich terenów gdzie żyją ludzie tak jak kiedyś nazywani przez miejscowych „Tribal”. Pewnie za jakiś czas i te miejsca opanują plantacje, a tak po co dawać alternatywę tubylcom - turystę, który nawet z chęcią zapłaciłby tam za nocleg. Tak z biedy i pod wpływem nacisków w końcu sprzedadzą swoją ziemie jak to czynili inni przed nimi by w końcu dołączyć do reszty współczesnych niewolników nie posiadających już niczego. Przepraszam jeśli zanudziłem ale przeżycia i przemyślenia z gór w okolicach Valparai dość mocno się zakorzeniły w moim sercu i nie był bym sobą gdybym nie spróbował jakoś ich wyrazić. Nie zrozumcie mnie źle jest to śliczne miejsce zamieszkałe przez wielu fantastycznych ludzi i polecam każdemu by je zobaczył. Ja po prostu na herbatę i jej plantacje patrzę już inaczej, pomimo iż nie będąc głupcem byłem świadomy już wcześniej wielu rzeczy. Odnajdziecie tu po prostu Indie wraz z jego zróżnicowanym społeczeństwem. Jedni nie przenocują Cię za mniej niż 400 rupii nawet jak ich hotelik jest paskudny i pusty, a drudzy co za cały dzień ciężkiej pracy dostają 250 rupii wezmą cię pod „swój” dach i nie pozwolą sobie wcisnąć grosza. Kolejni natomiast ze swych biur w Londynie czy Mumbaju będą dalej liczyli rosnące słupki na swych kontach..